Żółto-niebiescy przez rok grali o to, by znaleźć się w tym miejscu i czasie. Bezpośredni awans, o którym od momentu przybycia do Gdyni głośno mówił na każdym kroku Dariusz Marzec, stanowił mimo wszystko marzenie ściętej głowy. Promocja do Ekstraklasy poprzez rywalizację w barażach od początku brzmiała dużo realniej. I rzeczywiście, gdynianie zdołali zakończyć sezon w czołowej szóstce, zapewniając sobie w ten sposób fazę play-off o być albo nie być. Nadchodzi chwila, kiedy słowa muszą zostać zastąpione przez czyny. Realizacja przedsezonowych założeń jest na wyciągnięcie ręki – trzeba tylko zagrać na swoim najwyższym możliwym poziomie, niemal całkowicie wyeliminować błędy, zaprezentować boiskową dojrzałość i przejść do fazy działania. Tylko tyle i aż tyle. Przez całe rozgrywki podopieczni Dariusza Marca (a wcześniej Ireneusza Mamrota) uczyli się funkcjonować pod presją, zazębiać automatyzmy, upłynniać schematy, uplastyczniać swoje akcje. Wszystko po to, by wyniki tej nauki pokazać szerokiej publiczności w dwóch finałowych aktach sezonu 2020/2021. W środę o 20:30 w półfinałowym starciu baraży o awans do Ekstraklasy Arka podejmuje na Stadionie Miejskim w Gdyni Łódzki Klub Sportowy.
Kończąca się kampania przy al. Unii Lubelskiej przebiegała pod znakiem trzęsienia ziemi. Początek rozgrywek zwiastował bezproblemowy powrót do elity po roku przerwy pod skrzydłami Wojciecha Stawowego, który jeszcze w Ekstraklasie zgrywał zespół pod misję błyskawicznej próby zdominowania I ligi. Biało-czerwono-biali łoili rywali, jak chcieli, wspólnie z Niecieczą mknąc w stronę najwyższej klasy rozgrywkowej. Problemy zaczęły się jednak, kiedy okazało się, że do silnych stron popularnego ,,najlepszego trenera ligowego” nie należy budowa szczelnego bloku defensywnego. Łodzianie popełniali rażące błędy pod własną bramką, a gdy rywale zaczęli z tych pomyłek korzystać, ŁKS tracił punkty. Zaowocowało to rezygnacją z usług Stawowego i zameldowaniem się przy al. Unii innego byłego szkoleniowca Arki, Ireneusza Mamrota. Ten na ,,dzień dobry” zmienił taktykę ,,rodowitych” z 4-3-3 na 4-5-1 i wywrócił wszystko do góry nogami. Jego zawodnicy nie odnajdywali się jednak swobodnie w warunkach, które chciał wprowadzić nowy trener. Inna sprawa, że do piłki preferowanej przez Mamrota, bazującej na strategii, wymianie wielu podań i mozolnym budowaniu akcji, potrzeba czasu. W Łodzi tego czasu nie mieli. Po wstydliwej wyjazdowej porażce 0:3 z Miedzią Legnica (już szóstej po przerwie zimowej) działacze ,,rycerzy wiosny” podziękowali 50-latkowi za współpracę. Funkcję sternika łódzkiej ekipy tymczasowo pełni były asystent Marcin Pogorzała, ale ŁKS w swoim położeniu nie tyle potrzebował nowej miotły, ile pozbycia się starej – między zawodnikami a Mamrotem nie było chemii i rezygnacja z usług szkoleniowca z Trzebnicy uwolniła drzemiący w nich potencjał. Od momentu prowadzenia drużyny przez Pogorzałę łodzianie rozegrali tylko dwa mecze – wygrany 3:2 pojedynek u siebie z Niecieczą i zremisowaną 1:1 wyjazdową potyczkę z GKS-em Tychy. Zwłaszcza pierwszy z nich pokazał jednak, że biało-czerwono-biali nie zapomnieli, jak się gra w piłkę. A ich kadra należy przecież do absolutnie najmocniejszych w I lidze. ,,Rodowici” zakończyli sezon na 5. miejscu w tabeli, ustępując Arce o dwa punkty. Dysponują jednak wyraźnie najskuteczniejszą ofensywą w lidze – w 34 spotkaniach strzelili aż 59 goli. Ich siła ognia prezentuje się więc imponująco. Pogorzała w swoich wyborach w poprzednich dwóch kolejkach pozostał przy ustawieniu 4-5-1. Z tym, że przesunął Adama Marciniaka z lewej obrony na pozycję stopera, lewą flankę defensywy pozostawiając Adrianowi Klimczakowi. Zmorą tylnej formacji łodzian przez cały sezon były błędy indywidualne – choćby Arka we wiosennej konfrontacji strzeliła im przecież dwa gole po karygodnych pomyłkach Mikkela Rygaarda i Arkadiusza Malarza. Mamy nadzieję, że te nawyki będą się piłkarzy ŁKS-u trzymać do środy. W ataku od tej drużyny można jednak oczekiwać bardzo wiele i dlatego defensywa gdynian musi mieć się na baczności. W Tychach w środku pola ekipy Pogorzały od pierwszej minuty występowali Dragoljub Srnić, Przemysław Sajdak i Mikkel Rygaard, ale to nie jest najsilniejsze zestawienie personalne, jakim dysponuje 33-letni trener. W Gdyni powinniśmy spodziewać się w tym miejscu raczej Antonio Domingueza, Maksymiliana Rozwandowicza i Michała Trąbki. Na lewym skrzydle obejrzymy prawdopodobnie Tomasza Nawotkę (alternatywę stanowią jeszcze Piotr Janczukowicz i Piotr Gryszkiewicz), po drugiej stronie boiska biegać będzie Pirulo, który lubi schodzić do środka i podłączać się do akcji ofensywnych, stwarzając przewagę wraz z napastnikiem Ricardinho. Kontuzjowany pozostaje Samu Corral, którego przy ul. Olimpijskiej nie obejrzymy. Kluczem do wyeliminowania Łódzkiego Klubu Sportowego z gry o Ekstraklasę będzie dla Arkowców szczelna defensywa, pilnowanie skrzydeł, wybijanie z rytmu ofensywnych graczy gości i narzucenie intensywnego tempa gry. To ostatnie jawi się jako o tyle ważne, że łodzianie jeszcze w niedzielę toczyli bój w Tychach, po którym musieli wrócić do swojego miasta, a następne spotkanie przychodzi im rozegrać już trzy dni później, również w delegacji. Piłkarze z al. Unii Lubelskiej zwyczajnie muszą odczuć trudy częstych podróży w nogach. Zwłaszcza, że jesteśmy w samej końcówce sezonu, gdy nawarstwia się zmęczenie z całej rundy.
Wypalenie motoryczne po dłuższym okresie wymagającej rywalizacji oczywiście dotyka też Arkowców, dlatego tak ważne było, by starcie z ŁKS-em stoczyć na własnym boisku. Ten cel udało się żółto-niebieskim w Głogowie zrealizować. Spotkanie z Chrobrym przyniosło zresztą gdynianom więcej korzyści. Dość łatwo wywalczone trzy punkty podniosły morale w zespole i pewność siebie, bo po porażce z Radomiakiem mogło być w tym aspekcie różnie. Do tego okoliczności triumfu sprzyjały oszczędzaniu najważniejszych zawodników – Adam Deja nie musiał podnosić się z ławki rezerwowych, Mateusz Żebrowski wszedł tylko na kilka minut, Christian Aleman, Luis Valcarce i Maciej Rosołek zostali zmienieni już w przerwie, Juliusz Letniowski niedługo później, Arkadiusz Kasperkiewicz z powodu pauzy za kartki w ogóle na Dolny Śląsk nie pojechał, a Michał Marcjanik potencjalnego kartonika eliminującego go z gry w barażu uniknął. Podopieczni Marca pod względem fizycznym powinni więc być w znacznie bardziej komfortowej sytuacji wyjściowej od swojego rywala. Będą się oczywiście musieli zmagać z apogeum spoczywającej na nich presji, ale ona akurat towarzyszy im w zasadzie nieustannie, więc waga środowych zawodów i świadomość braku koła ratunkowego w przypadku potknięcia nie powinny im pętać nóg. Arka ma korzystny bilans spotkań z ŁKS-em. Filmowym smaczkiem będzie wreszcie powrót do Gdyni Adama Marciniaka, który pewnie chciałby, by do Ekstraklasy awansowały oba kluby. Tak się jednak nie stanie – zwycięzca w środę może być tylko jeden.
Baraże to w piłce nożnej taki rodzaj rywalizacji, który oddziela mężczyzn od chłopców. Łatwo jest grać na przestrzeni całego sezonu, kiedy w głowie tkwi myśl, że za chwilę będzie następny mecz i kolejna szansa na lepszy występ, rehabilitację za ewentualne niepowodzenie. Znacznie trudniej – gdy nad głową wisi topór, a wewnątrz niej znajduje się świadomość ostateczności rozstrzygnięć, które za chwilę zapadną. Takie spotkania wygrywa się w głowie. Na boisku trzeba zaprezentować dojrzałość, męstwo, odpowiedzialność i rzetelność. Jeden za drugiego musi skoczyć w ogień. Taką właśnie konsekwentną i silną Arkę chcemy zobaczyć w środowy wieczór. Resztę my dołożymy dopingiem. Niech nikt na Stadionie Miejskim tego dnia się nie oszczędza. Obserwatorzy EURO muszą się zdecydować, czy chcą oglądać tego wieczoru Ciro Immobile, Lorenzo Insigne i Xherdana Shaqiriego, czy Adama Dancha, Fabiana Hiszpańskiego i Adama Marciniaka. Wybór jest chyba oczywisty. Areczko, ten mecz musimy wygrać!